Jak się drzewiej Tarnowianie wadzili?!
Katedra tarnowska z 1800 r. – Zygmunt Vogel
Swary i zwady. Kłótnie i pyskówki. A nawet bójki. Skąd my to znamy? Z sąsiedztwa, z osiedla, z polityki, z ulicy, z autobusu. Bo ten tamtemu drogę zajechał, tamta znów ową trąciła torebką, a sąsiadka sąsiadce pranie pochlapała, kwiatki na balkonie podlewając. Ech! Dawniej to było inaczej! Akurat! Jeżeli sądzicie, że tarnowianie wieku siedemnastego i osiemnastego należeli do spokojnych i zgodnych, to bardzo się mylicie… Zajrzyjmy więc do dawnych rejestrów sądowych i dowiedzmy się, kto, z kim i o co się wadził.
Kłótliwy ludek zamieszkiwał Tarnów w tamtych czasach. Sadząc po ilości rozpatrywanych co roku spraw o kłótnie i bójki, byle głupstwo wystarczało do zwady. Zresztą w zapiskach sądu miejskiego podawane są przyczyny pyskówek, awantur i bitek, od poważniejszych, jak szkalowanie i rzucanie nieuzasadnionych podejrzeń, do mniej oczywistych, jak choćby przepędzenie kury czy strącenie przez nieuwagę nakrycia głowy. Powodem takiej kłótliwości i krewkości tarnowskiego ludku była najczęściej wódka. Wprawdzie rajcowie miejscy walczyli z pijaństwem dekretami i zarządzeniami, ale jak tu mówić o ich skuteczności, skoro sami chętnie do kieliszka czy szklenicy z bardziej szlachetnym napitkiem zaglądali… Dość powiedzieć, że w roku 1632 włodarze miasta przepili 20 razy więcej, niż wydali na miejskie szkolnictwo… Ale i na trzeźwo tarnowianie nie przepuszczali swoim winowajcom, mając duże poczucie godności własnej i będąc przeczulonymi na punkcie honoru. No i zazdrość, zazdrość… Skąd my to znamy…
Na szczególniejszą uwagę zasługuje pewien bardzo ciekawy aspekt prawny wielu pyskówek i bójek. Otóż, kiedy sprawczynią zajścia była mężatka, za jej przewinienie karany surowo był… mąż. A to z tej racji, że swojej połowicy… nie upilnował. Zresztą także za zarzuty i oszczerstwa, których przyczyną były „białogłowskie bajki” surowo w naszym grodzie karano… Męża, oczywiście, jak już wspomniałam…
Sąd miejski, kiedy tylko się dało, dążył do ugody pomiędzy zwaśnionymi. Czasem sami podsądni decydowali się na przeprosiny i uroczystą obietnicę poprawy, żeby uniknąć kary. Takie przeprosiny mogły mieć miejsce w sali sądu, domu pokrzywdzonego, być pisemne, bądź ustne, z których to spisywano protokół. Oczywiście, stawali też w takiej sytuacji świadkowie, w obecności których ugoda była zawierana. Czasem zanim rozpoczął się jeszcze proces.
Wjazd Langiewicza do Tarnowa. Rycina M. Victora z 1863 r.
Ale kiedy do ugody przed rozprawą nie doszło, trzeba było przesłuchać i winnego i poszkodowanego i świadków. Tu warto zaznaczyć, że jeśli skarżący nie miał wiarygodnych świadków, zwłaszcza w przypadku pobicia, w ogóle nie przyjmowano jego skargi, a bywało, że karano go za to, że „gwałt robi”. Ale kiedy świadkowie stanęli, strony się nie przeprosiły i nie pogodziły, dochodziło do procesu. A wtedy okazywało się często, że powodem kłótni czy bójki były obelżywe słowa pod adresem jednego ze stających przed sądem. Mieszczanie tarnowscy, jak już wspomniałam, na punkcie swojego honoru bardzo byli wrażliwi. Zadziwia różnorodność obelg rzucanych podczas zwady. Niektóre, nawet zdaniem samych poszkodowanych, nie nadawały się do powtórzenia, określano je więc mianem szpetnych, niepoczciwych, niegodziwych. Ale, kiedy już zdecydowano się je przytoczyć, zadziwia pomysłowość i oryginalność niektórych z tych inwektyw. Oraz wrażliwość nimi obrzuconych Obrażali się bowiem i sądzili zacni tarnowscy mieszczanie o takie określenia, jak na przykład: baraśniku, odrzykoniu, blinderze, bycze jaje, hojco. Cokolwiek by te nazwy miały oznaczać… Bywały też bardziej skomplikowane „wiązanki” – pewna rozeźlona mieszczka życzyła sąsiadce: „Ty wściekła sobako rozpukła, bodajeś tysiące diabłów zjadła, może się najesz!”. Zresztą diabły w tych pyskówkach sąsiedzkich latały gęsto i w obfitości, nie wiedzieć czemu, jako „pokarm” nimi obrzucanych: „Ty kanalio, bodajeś sto par diabłów zjadł!”, „Ty gardzielo, bodajżeś tysiąc diabłów zjadła!”.
Ciekawy jest przypadek niejakiego Stanisława Aksamita, zanotowany w sądowych rejestrach w roku 1627. Otóż, w miejskim ratuszu znajdowała się tzw. „czarna księga bękartów”, w której zapisywano nieślubne dzieci. Zdarzyło się, że znajomy rzeczonego pana Aksamita ujrzał jego nazwisko w tej księdze. Odtąd zaczął biedaka przezywać ustawicznie bękartem. Lżony mężczyzna postanowił walczyć o swój honor i dobre imię. Stawił się przed sądem z wiarygodnymi świadkami, którzy potwierdzili jego pochodzenie z legalnego związku. Wygrał sprawę i został „przywrócony do czci” zarówno odpowiednim dekretem sądu, jak i usunięciem jego nazwiska z haniebnej księgi. Sam Aksamit swoje starania tłumaczył następująco: „Jednak trzymając się nauki przez ludzi mędrych podanej, iż kto by nie dbał o uczciwą sławę, ten sam nad sobą jest mordercą.”.
Więcej jednak jest w sądowych aktach bardziej „pospolitych” przypadków zwykłych pyskówek, jak choćby ten, kiedy niejaki Walenty Iżyński zelżył żonę Stanisława Hercewicza i rozbił dwie szklanki. Hercewiczowa sama wymierzyła sprawiedliwość winowajcy, dając mu dwa razy w pysk, sąd więc nakazał tylko przeprosiny i zwrot kosztów szklanek.
Z kolei w 1760 roku Jan Wojciechowski pozwał do sądu swojego kolegę Jana Żurawskiego. Żurawski, dopominając się zwroty długu w kwocie jednego złotego, wziął jako zakład prosiaka Wojciechowskiego. Oboje małżonkowie Wojciechowscy, w reakcji na tak niecny postępek, poszli do domu Żurawskich, gdzie wywiązała się kłótnia o prosię, a w końcu bójka pomiędzy obiema paniami. Sąd uznał, że zawiniły jednako obie strony, nakazał zwrot prosięcia, przeprosiny, a krewkich panów posadził na dobę do więzienia.
O wiele ciekawiej wyglądały sprawy o bójki. W roku 1765 przed sądem stanęły rodziny Papuzińskich i Dąbrowskich. Poszło o… małżeństwo dzieci. Młody Papuziński ożenił się z młoda Dąbrowską, ale jego rodzice, niezadowoleni z wyboru potomka, chcieli zabrać go do domu. Teściowa stanęła w obronie zięcia, a wtedy tato Papuziński przyniesioną z domu szablą powybijał Dąbrowskim okna. Wtedy do akcji wkroczyły panie. Pobiły się, szarpały za włosy, pogryzły (tak, tak!), w ruch poszły też kamienie. Skończyło się na tym, że panu Papuzińskiemu – ojcu skonfiskowano szablę, a za krewkość małżonki posadzono go do więzienia na trzy dni. Obie strony musiały tez zapłacić grzywny sądowi i poszkodowanym, przy czym ich kwota dla Dąbrowskich była znacznie niższa, tylko za zbyteczną obronę zięcia i wytarganie za włosy Papuzińskiej.
Do sądu uciekały się też osoby duchowne. W roku 1756 Tarnów zelektryzowała sprawa pobicia służebnej Panien Bernardynek przez posługującego u Ojców Bernardynów niejakiego Zuleńskiego. Sprawę wniosła sama matka przełożona klasztoru, jako że oskarżony pobił pannę Czechowiczównę na terenie klasztoru, tłukąc ją „po gębie, głowie i rękach”. Wprawdzie nieszczęsny Zuleński zarzekał się, że go służąca zakonnic zelżyła niepoczciwie, widłami szturchnęła i groziła, że z dymem go puści, ale sąd uznał, że w takim przypadku winien był podać sprawę do sądu, a nie sam dochodzić sprawiedliwości. Musiał krewki młodzian ufundować do kościoła zakonnego dwie świece funtowe, przeprosić przełożoną, zapłacić odszkodowanie służącej i jeszcze odsiedzieć 24 godziny w areszcie. Na pociechę pozwolono mu dochodzić sprawiedliwości wobec zachowania Czechowiczówny przed miejskim sądem.
Budynki przy Katedrze od strony ulicy Wałowej w 1800 r. – Zygmunt Vogel
Długo by się tu można jeszcze rozpisywać na przykład o zapalczywym krawcu Szpilewiczu, który pobił miejskiego sługę za to, że ten mu za wolno bramę otwierał, a krawcowi się spieszyło… O pewnym mieszczanienie, który widząc, że żona bije męża kamieniem, stanął w obronie biedaka i jego krewką małżonkę „nieco poturbował”… O Guilbelmowej i Stachowiczowej, mieszczkach, co się pobiły o pierwszej w nocy na Rynku tarnowskim… O tym, jak mieszczanin Zaranek obił gębę niejakiemu Józefowi Neoficie, a ten, bojąc się silniejszego napastnika, wyładował swoją złość na jego żonie…
Krewcy byli mieszczanie tarnowscy sprzed wieków, oj krewcy! A my? Popatrzmy dokoła, na sąsiadów, rodzinę… Hmm… Czy coś w nas z przodków zostało?
Maria Polaczek
źródło fot./ 1, 3. Gabinet Rycin Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, 2. “Le Monde Illustre” z 4.04.1863.,